Nie planowałam przenosin, ale, cóż, tak wyszło. Informacje a propo tego znajdziecie pod starym adresem. Wstępniak do tego rozdziału pominę, bo znajdował się już tam.
rozdział
pierwszy
przypadkiem przechodzili nieopodal…?
siódma
klasa nie upływała pod znakiem nauki – na pewno nie w moim przypadku. Byłam
bardziej zajęta rozgrywkami, przejmowaniem się i Chadem. Niekoniecznie mnie
zresztą nauka interesowała – wolałam zrobić na złość rodzicom, niż mieć
prestiżową, dobrze płatną pracę – nigdy zresztą nie zależało na pracy
zawodowej. Toteż w ostatnim semestrze
nauki w Hogwarcie osiągnęłam wiele – pogodziłam się w końcu z Clarity, moje
relacje z Chadem poprawiły się w cudowny sposób, przestałam dzięki temu tak
często patrzeć w stronę stoły Gryfonów – ale OWUTEMy zdałam średnio – bardzo
średnio, właściwie z astronomii i starożytnych runów ledwo zdałam. Potem
przeszłam wiele umoralniających rozmów z Flitwickiem, nauczycielami tychże
przedmiotów, mateczką, przyjaciółmi – ale byłam zadowolona. Już od dawna
wiedziałam, że nie będę całe życia przerzucać papierów w Ministerstwie czy też
machać różdżką dla jakiejś ważnej osobistości – żadne ze stanowisk, na których
chętnie widziałaby mnie mama, nie było dla mnie dobre.
Nie
miałam też zamiaru przystępować do Zakonu Feniksa, chociaż niektórzy szkolni
przyjaciele i Albus Dumbledore wielokrotnie proponowali mi przystąpienie do
niego. Chciałam prowadzić spokojne życie, udawać, że nie ma wojny, cieszyć się
ze swojej egzystencji i w żadnym wypadku jej nie narażać, zwłaszcza, że miałam
dla kogo je przeżyć.
W
planach miałam tylko cieszenie się ostatnimi chwilami w Hogwarcie, a potem –
najprawdopodobniej – zawodową grę w quidditcha.
Chociaż
właściwie nie tylko. Była jeszcze jedna rzecz, którą postanowiłam uwzględnić w
swoich planach. A właściwie osoba.
Znajdowała
się tam już od jakiegoś czasu, ale po OWUTEMach ostatecznie zaklepała sobie w
nich miejsce. Było ciepło, słońce postanowiło także ucieszyć się z naszej
wolności i zaszaleć chociaż przez chwilę na niebie. Rozłożyło szeroko ręce i
chwytało a objęcia każdego, kto obdarzył je uśmiechem. Po ostatnich testach ja,
Chad, Clarity, Marcus, Dolph i Matt
wyszliśmy na błonia, by wraz z innymi siódmoklasistami lec w jego promieniach
przy brzegu jeziora, rozkoszując się możliwością zażegnania stresu. Wyciągnęliśmy
się na trawie z błogimi uśmiechami i długo rozmawialiśmy, śmialiśmy się i
obiecywaliśmy, że utrzymamy ze sobą kontakt po szkole. Z tego wszystkiego aż
zrobił się wieczór. Pierwsi wstali Matt i Dolph, szukając trochę prywatności.
Potem wstała Clarity, ogłaszając, że jest bardzo śpiąca i rzuciwszy spojrzenie
na mnie i Chada, pociągnęła ze sobą też Marcusa.
Royce
i ja leżeliśmy jeszcze trochę. Nie jestem w stanie stwierdzić, jak długo, nie
zwracałam uwagi na upływający czas. Wpadłam w dziwny, ale przyjemny stan
błogiego otępienia i trwałam w nim, dopóki Chad nie spoważniał w pewnym
momencie, gładząc mnie po twarzy wierzchem dłoni.
–
Cess? – Zmarszczył lekko brwi w zamyśleniu.
–
Hmm?
–
Pobierzmy się. Po szkole.
Zamrugałam
szybko oczami, przyglądając się mu z uwagą. Nie wyglądał, jakby sobie żartował.
–
Prosisz mnie o rękę? – spytałam głupio, nieokreślonym tonem, czując zamieszanie
wewnątrz siebie, nieokiełznane myśli pędzące we wszystkie strony świata.
–
Tak.
Sama
nie wiem, co we mnie wtedy siedziało, ale nie zastanawiałam się długo nad
odpowiedzią. Właściwie w ogóle się nie zastanawiałam. Słowa po prostu wypłynęły
z moich ust.
–
Dobrze. Zgadzam się.
*
rażące
światło słoneczne wpadające do pokoju przez duże okno wieńczące ścianę
naprzeciwko łóżka zakuło w oczy, wyrywając mnie brutalnie z beztroskiego snu.
Zmarszczyłam się, zwijając się w kłębek pod kołdrą, pragnąć wrócić do tamtego
stanu. Właściwie byłam pełna uznania dla pomysłu, by nie budzić się już więcej,
nigdy. Spać do końca świata.
Gdyby
tylko nie koszmary.
Ale
akurat tamtej nocy wyjątkowo nie miałam żadnych snów, raz jedyny zostawiły mnie
w spokoju i pozwoliły względnie odpocząć.
Ziewnęłam
przeciągle, wyciągając się przy tym na całą długość łóżka, jakbym starała się
zająć sobą jak najwięcej miejsca. Chwilę później dotarł do mnie dźwięk dzwonka.
Rozbrzmiewał
niemal agresywnie i wydawało mi się, że ktoś już długo stoi pod drzwiami, w
dodatku ani myśli sobie pójść, co obecnie bardzo by mnie uszczęśliwiło.
Musiałam powiem odrzucić kołdrę, przy czym zatrzęsłam się z zimna, gdy owiało
mnie chłodne, październikowe powietrze. Szczęknąwszy kilka razy zębami,
naciągnęłam szybko czerwone flanelowe spodnie od piżamy za duże o dwa rozmiary,
które niezmiennie od czterech bodaj tygodni wisiały na belce przy moim łóżku.
Wsuwając naprędce bambosze w kształcie kurczaków, pobiegłam w stronę drzwi
wejściowych, z irytacją wykrzykując kilka przekleństw, gdy osoba, która czekała
na moje przyjście, znów zaczęła się agresywnie wręcz dobijać.
–
Spokojnie, już otwieram! – wykrzyknęłam ze złością i rzuciłam krótkie
spojrzenie przed judasza. Zdjęłam łańcuch z drzwi i otworzyłam je na oścież.
To
była Clarity. Opierała się o framugę, patrząc na mnie z jawnym
zniecierpliwieniem wymieszanym z troską. Miała lekko zaróżowione od zimna
policzki o naelektryzowane włosy, unoszące się w zabawny sposób dookoła jej
twarzy.
–
To ty jeszcze spałaś? – zapytała z oburzeniem, bez zaproszenia wciskając się do
mieszkania. Rzuciła torebkę na ławkę stojącą przy drzwiach i odwróciła się w
moją stronę, rozpinając przy tym guziki płaszcza.
Spojrzałam
na zegarek. Uniosłam na krótką chwilę brwi, gdy okazało się, że już jest dawno
po południu. Właściwie było już nawet po porze obiadowej.
–
Dobrze mi się dzisiaj spało – wyjaśniłam cicho. W istocie, udało mi się przespać
dwanaście godzin, a było to niewiele mniej niż suma godzin przespanych przeze
mnie w przeciągu ostatnich dwóch tygodni. Najwyższy wynik od roku.
Clarity
westchnęła, rzucając płaszcz na ławkę, a potem podeszła do mnie i objęła mocno
za szyję.
–
Cess, nie możesz się w taki sposób umartwiać.
Nie
poruszyłam się nawet. Te słowa słyszałam z jej ust kilka razy w tygodniu, nigdy
jeszcze jednak nie wzięłam pod uwagę spełnienia tej prośby.
Clarity
odsunęła się ode mnie na odległość ramienia i przyjrzała dokładnie – tak
właśnie wyglądała cała operacja za każdym razem, gdy się widziałyśmy. Najpierw
mnie karciła, potem wyrażała zmartwienie, jeszcze później sprawdzała, czy
przypadkiem nic się nie pogorszyło, a potem próbowała wywołać we mnie ożywienie
na milion różnych sposobów.
Tym
razem złapała mnie pod ramię i zaciągnęła do salonu, popychając mnie na małą,
jasnozieloną sofkę, sama zaś rozsiadła się w starym, zapadniętym fotelu, który
stanowił moje ulubione siedzisko. Co jednak taka Clarity mogła wiedzieć o moich
zwyczajach?
–
Wczoraj był u nas na obiedzie Remus Lupin – powiedziała, opierając skrzyżowane
ramiona na podołku, by zrównać się ze mną spojrzeniem, fotel bowiem był dość
znacząco wyższy od sofy. Patrzyła na mnie z bliska, a gdy nie dostrzegła
szczególnego zainteresowania z mojej strony, westchnęła po raz kolejny i
odwróciła się, by wycelować różdżką wyciągniętą szybkim ruchem z kieszeni przez
otwarte drzwi kuchni. Wykonała lekki ruch nadgarstkiem, a ja usłyszałam
dochodzące zza ściany ciche, metaliczne pobrzękiwania.
–
Była też Dolphine. Chyba go lubi. – Znów uważnie mi się przyjrzała. Wydawała
się być zmartwiona – zazwyczaj lepiej się ze mną rozmawiało, dzisiaj byłam
rozleniwiona spokojnie spędzoną nocą. Zrobiło mi się jej szkoda – tak bardzo
przejmowała się moim stanem.
–
Byłoby fajnie, gdyby się zeszli – powiedziałam po chwili ciszy, dokładnie
analizując, jaka wypowiedź by ją usatysfakcjonowała. Ale po szybkim zerknięciu
na jej twarz okazało się, że to jej jeszcze nie uspokoiło. Zacisnęła wargi, a w
oczach miała przyganę. Po chwili znów odwróciła się w stronę drzwi do kuchni,
znów wykonała ruch różdżką, a po chwili w naszą stronę leciały dwa ogromne
kubki z parującą zachęcająco zawartością. Wylądowały na szklanej powierzchni
ławy z cichym stuknięciem, odwracając się od razu uchami w naszą stronę.
Podniosłam swój, jak się okazało, wypełniony po brzegi mocną, czarną herbatą.
Uniosłam go trochę, by obejrzeć naczynie, które co prawda widziałam już kilka
tysięcy razy w życiu i mogłam w każdej chwili opisać dokładnie każdą nierówność
w porcelanie i każde wyszczerbienie (jedno miało kształt prawie idealnie
równego trójkąta, drugie przypominało trochę głowę kota), ale jednak tym razem
wydało się szczególnie interesujące. Było całe białe, z brązowym, „ociekającym”
napisem – „dom jest tam, gdzie czekolada!”. Przynajmniej miałam na czym skupić
wzrok.
A
Clarity, czułam to, nadal mi się przyglądała, popijając przy tym ciepłą
herbatę, o czym świadczyły bardzo nieeleganckie, głośne siorbnięcia.
–
Szkoda, że Remus nie wydaje się być nią zainteresowany w ten szczególny sposób
– powiedziała powoli. – W ogóle chyba nigdy nie zauważyłam, by interesowała go
jakaś kobieta.
–
Może interesują go mężczyźni – udało mi się zażartować, na dodatek wyjątkowo
żałośnie. Uśmiech, który dodałam do dowcipu też wyszedł kwaśny i sztuczny,
Clarity jednak doceniła moje starania i uśmiechnęła się, może trochę blado, ale
z pewną ilością ulgi.
–
Nie sądzę. On chyba ma po prostu jakiś poważny problem. Może nie ma o kim z tym
porozmawiać i to dlatego wydaje się być czasami taki umęczony – zastanawiała
się na głos Fanceford, wzrokiem rysując jakieś wzory na ścianie ponad moją
głową. – Aczkolwiek jest jednym z tych, którzy najbardziej angażują się w
działanie Zakonu.
Rozmowa
znów schodziła w tym kierunku. Ostatnio wszyscy żyli Zakonem, rzadko kiedy
toczyły się rozmowy na jakikolwiek inny temat, jeśli nie było w towarzystwie
kogoś niewtajemniczonego. Jeśli już rozmowa zbiegała z tego toru, mówiło się o
tym, kogo ostatnio zamordowano, czego słuchało się jeszcze gorzej.
Byłam
jedną z nielicznych osób, które odmówiły wstąpienia do Zakonu Feniksa. Na
początku ludzie zaczęli przyglądać mi się z nieufnością, czasami nawet
bezwstydnie starając się dopatrzeć czegoś na moim przedramieniu. Później
zaczęli jawnie nazywać mnie tchórzem. Niektórzy. Ale w sumie mieli rację.
Przecież
jedynym powodem, dla którego nie chciałam angażować się w wojnę, był paniczny
lęk przed utartą życia. Nawet po tym, jak przestało mieć jakąkolwiek wartość.
Więc
słuchało mi się wyjątkowo źle o tym, jak wszyscy najbliżsi mi ludzie narażają
się co chwila na niebezpieczeństwo, uważając to najwyraźniej za sens swojego
istnienia.
Słysząc
więc słowo „Zakon” odetchnęłam głęboko, topiąc westchnienie w łyku herbaty,
parząc się przy tym boleśnie w język.
–
A co słychać u ciebie? – zmieniłam temat, żeby przypadkiem Clarity, zachęcona
moją dość żywą reakcją, nie brnęła dalej w ten temat. – Kto został z dziećmi?
–
Mama – odparła, a na jej twarzy odmalowało się zniechęcenie. – Nie chce dać za
wygraną i ciągle namawia nas, żebyśmy wysłali je do szkoły w stanach. Kiedy one
nie mają nawet dwóch lat!
Uśmiechnęłam
się półgębkiem. To był jeden z przyjemniejszych tematów. Życie Clarity
potoczyło się zupełnie inaczej niż moje – w tym momencie tworzyła już
szczęśliwą rodzinę, a historie o tym, jak jej matka stara się mieć jak
największy udział w wychowaniu jej małych córeczek, bliźniaczek jednojajowych,
było wyjątkowo zabawne. Może dlatego, że brzmiało bardzo swojsko.
Zazdrościłam
jej. Była naprawdę szczęśliwa. Zaraz po szkole, kiedy tylko rozpoczęła staż w
dziale plotkarskim w „Czarownicy”, nad którym obecnie pełniła pełny nadzór,
spotkała miłość swojego życia – o dziesięć lat starszego od siebie Camerona,
który był naprawdę fantastycznym facetem – właśnie takim, jakiego najgoręcej
życzyłabym swojej najlepszej przyjaciółce. Był niezwykle ciepły i oddany, a co
najważniejsze kochał Clarity, a ona kochała jego. Czasami miałam ochotę ich
pobić za to, że oboje ryzykują życie, w czasie kiedy mają potomków. Nie przekonywały
mnie ich wyjaśnienia, że chcą wywalczyć dla córek lepszy świat. Co to za lepszy
świat, kiedy nie ma się rodziców.
–
Przecież gdyby nas zabrakło, zajęłabyś się nimi – mawiała Clarity, gdy zdarzało
mi się jej to wytknąć. Za pierwszym razem uznałam, że przekomarza się ze mną i
zachichotałam, ale minę miała bardzo poważną i za chwilę uśmiech zszedł mi z
twarzy, ustępując miejsce zakłopotaniu.
–
Są przeurocze. Weź je ze sobą następnym razem, kiedy będziesz się do mnie
wybierać – powiedziałam, w sumie całkiem szczerze. Clarity rozpromieniła się na
te słowa.
–
Wezmę, musisz je zobaczyć, nawet nie masz pojęcia, jak urosły, odkąd ostatnio
je widziałaś. Josephine już zaczyna dokuczać Cecilly, a Cecilly robi dużo
krzyku, starając się jej oddać. Są przecudowne.
Widok
rozjaśnionej twarzy przyjaciółki poprawiła mi humor. Jej córki, Josephine Sarah
i Cecilly Maurice były wyjątkowe. Przede wszystkim były jedynymi berbeciami,
które mogły znajdować się w moim pobliżu, nie wywołując we mnie ataków paniki.
–
Jas nie będzie miała z nią tak łatwo, ja wiem, że Cess się wdała w swoją
ulubioną ciotkę! – skomentowałam radośnie, a Clarity roześmiała się. Była
podwójnie szczęśliwa, bo rzadko udawało jej się poprawić mi nastrój aż do tego
stopnia.
Udało
jej się nawet tak, że prowadziłyśmy radosną konwersację, póki znów nie rozległ
się dźwięk dzwonka. Clarity urwała w pół słowa historię o tym, jak bliźniaczki
kłócą się zawzięcie o pluszowego królika, nota bene mój prezent z okazji ich
przyjścia na świat, a moja mina zrzedła.
Bo
tylko jedna osoba oprócz Fanceford zwykła odwiedzać mnie u mnie w mieszkaniu w
weekendy.
Westchnęłam,
mając jej za złe, że przerwała tę chwilę zapomnienia i wstałam, by otworzyć
drzwi.
Miałam
rację. W progu stała moja matka.
Wyglądała
na zirytowaną, ale to akurat nie była nowość – wyglądała tak prawie zawsze.
Nerwowo postukiwała obcasem, a ręce splotła na klatce piersiowej, przybierając
bardzo agresywną, władczą pozę.
–
Dzień dobry, szanowna pani matko – powiedziałam ironicznie, uśmiechając się półgębkiem.
–
Zachowuj się, Cecilly Haley! Czy ty masz na sobie piżamę? – matka zmierzyła
mnie krytycznym spojrzeniem. Zazwyczaj nie zwracała uwagi na moją piżamę. Czy
też raczej przestała robić o tym uwagi, prawdopodobnie się przyzwyczaiła. Toteż
dopiero po tych słowach zwróciłam uwagę, że razem z nią jest ktoś jeszcze.
Mężczyzna.
Wysoki i postawny, ciemnowłosy. Pierwszym, co rzucało się w oczy, było to, że
jest do granic możliwości wychuchany, wygląd miał dopracowany do perfekcji.
Idealnie przycięte włosy, gładka, starannie ogolona, kanciasta szczęka,
śnieżnobiałe, idealnie równe zęby odsłonięte w asymetrycznym uśmiechu
czarującego biznesmena, zapięta na ostatni guzik idealnie wyprasowana koszula w
połączeniu z idealnie dopasowanym, markowym garniturem, wypucowane na idealny
połysk czarne włoskie buty, paznokcie spiłowane w idealne półkola, mięśnie
rysujące się lekko pod materiałem koszuli zdawały się być idealnej rzeźby.
Zionęło wręcz od niego ideałem, na co nie powstrzymałam się od lekkiego
skrzywienia. Był może przystojny według ogólnie przyjętych standardów, ale
wydawał się być niemęski przez ten dopracowany wygląd. Poza tym przyglądał mi
się natarczywie, co nie było zbyt komfortowe. Bezwstydnie się wręcz gapił,
sprawiał wrażenie, jakby wykonywał w pamięci bardzo skomplikowane działanie
matematyczne – taką miał minę. Zinterpretowałam to tak, że mnie ocenia. Poza
tym na odległość czuć było, że jest mugolem.
–
Cess, muszę lecieć do domu – usłyszałam zbliżający się głos Clarity. –
Obiecałam zwolnić Camerona z posterunku o piątej, a jest już piętnaście po,
nienawidzę tego, ale chyba się nawet teleportu… – odwróciłam się akurat, by
zauważyć jak przystaje w pół kroku, będąc w trakcie zakładania płaszcza i
patrzy zmieszana na gościa mojej mamy. Szybkim ruchem ręki schowała za siebie
różdżkę. – To jest, chyba wezmę taksówkę. Bo mnie Cam zabije.
Mimo
moich błagalnych spojrzeń i niemych komunikatów przesyłanych spojrzeniem,
Calrity pożegnała się ze mną przepraszającym tonem, przepchnęła się obok faceta
w drzwiach, witając przy tym powściągliwie moją mamę i zniknęła na schodach
klatki schodowej. Za chwilę rozległo się ciche pyknięcie, którego jednak
niewtajemniczony mugol zinterpretować jako teleportacji nie miał prawa.
Mama
wydała się być pocieszona tym, że Clarity wyszła. Zwróciła się do mnie znowu.
–
Idź się ubierz, dziecko, a ja zaprowadzę gościa do salonu.
Miałam
ochotę coś powiedzieć – niemiłego – ale darowałam sobie i, obrzuciwszy ich
dwójkę spojrzeniem pełnym dezaprobaty, zostawiając przy otwartych drzwiach
wejściowych, poszłam do pokoju po szlafrok.
Czekałam na te przenosiny, dlatego wstrzymałam się z komentarzem. Po pierwsze miałam wspomnieć, że cieszę się bardzo z tego rozdziału, bo nie byłam pewna, czy Twój powrót nie okaże się tylko tymczasowy. Ale przenosiny świadczą o chęci kontynuacji. Cóż, tęsknię za poprzednim szablonem (ten też jest bardzo ładny, ale muszę przyznać, że tamten stanowił wizytówkę Historii Przypadku) i wszystko wydaje się inne bez niego, pamiętam, że był u Ciebie od zawsze!
OdpowiedzUsuńPrzejdę może do rozdziału, bo po jego przeczytaniu mam mnóstwo pytań, a raczej mało odpowiedzi. Żałuję trochę, że całość nie będzie już toczyła się w Hogwarcie, ale w końcu ileż można się uczyć. Jednak lubię tą magiczną atmosferę, która towarzyszy zamkowi. W każdym bądź razie zastanawiam się, co takiego zrobiłaś z Chadem? Podejrzewam, że już się nie pojawi (o czym świadczy piżama, kaczki na nogach i zmartwiona Clarity). Jestem pewna, że jeszcze do tego wrócisz, ale ja chciałabym już wiedzieć, ach ta ciekawość! ^^ Za to czekam na wielki powrót SYRIUSZA, bo mam nadzieję, że jeszcze się pojawi i odegra swoją rolę. Myślę w sumie, że Cecilly nie miała by nic przeciwko temu, z resztą, KTO BY MIAŁ? ;> Ale nie wiem, co planujesz i jak będzie wyglądać kontynuacja, ani co będzie robił ten mugol!
Powtórzę się zapewne, ale cieszę się, że mogę dalej czytać Historię Przypadku no i czekam na jakiś odzew na Przysięgam uroczyście :))
Pozdrawiam ciepło, choć za oknem mróz, chłód i śnieg! ;)
A skąd Ty wiedziałaś, że się przeniosę, hm? :)
UsuńPóki co planuję stały powrót, jasne, pewnie będę miała przerwy, ale mam nadzieję, że nie aż tak długie, jakie się zdarzały. Ale póki co bardzo dobrze idzie mi pisanie, tekst leci ciurkiem, pewnie za jakiś tydzień, przy dobrych wiatrach, pojawi się nowość ^^
Też za nim tęsknię! Długo się zastanawiałam, czy przerabiać go na potrzeby blogspotu, tak naprawdę ustawiłam ten, bo mi się spieszyło z przenosinami. I myślałam też nad tym, czy nie pozostawić tamtego szablonu jako wizytówki poprzedniej części, bo dochodzę do wniosku, że ta i poprzednia to dwie różne bajki. Nie wiem jeszcze, jak zrobię.
Powiem tak: Chad się pojawi, na sto procent to zrobi. Ale nie powiem nic więcej, sami zobaczycie :> No i nie chcę spoilerować, bo zdarza mi się niechcący :P Ba!, Syriusz jest istotą wszystkiego, sama nie mogę się doczekać, żeby już przejść do fragmentów, w których jest obecny ^^
A wiesz, zupełnie zapomniałam o PU. Być może coś wygrzebię, żeby wrzucić, bo nowości pisać nie będę, zostawiam wenę dla HaPetki!
W ogóle to podziwiam Twoją cierpliwość do mnie i bardzo dziękuję za obecność :)
Pozdrawiam również! ^^
Przeczucie :D Myślę, że onet już wszystkich doprowadzał do szału i zostało tam bardzo mało blogów, a z tych, które czytałam, żaden!
UsuńNo to jeszcze bardziej mnie zaskoczyłaś i z jeszcze większą niecierpliwością czekam na jakąś nowość. Poza tym poprawiłaś mi humor Syriuszem, bo wcale nie byłam taka pewna, czy pojawi się jeszcze w Twojej historii. ;)
Hah, dobrze w takim razie, że Ci przypomniałam :D
Nie ma za co dziękować, cała przyjemność po mojej stronie ^^
Jak już wiesz, bardzo cieszę się, że żyjesz, że piszesz, i że Cecilly jest taka, jak była (tego nie wiedziałaś, to nic, teraz już wiesz).
OdpowiedzUsuńNarracja pierwszosobowa jest podobno trudniejsza. Sporo czytałam (albo zaczynałam czytać) takich opowiadań, ale Twoje jest chyba najfajniejszym (no dobrze, może po Oddechu nieba, ale to jednak Oddech nieba, mam do niego sentyment, nie wiem, czy powinnam go liczyć). Jest tak lekko, jakbym siedziała sobie na sofie, a Cecilly opowiadała mi swoją historię, zapadając się w swój ulubiony fotel.
No dobrze, miał być ślub, a tu proszę, Clarity ma kilkuletnie dzieci, a o Chadzie słuch zaginął. Wolałabym, żeby moje przeczucie, które przyszło po tym, jak się oświadczył ("O matko, on na pewno teraz zginie!") się nie sprawdziło. Nie sprawdzi się, prawda? Chad był fajny!
A do mojego pliku z ulubionymi cytatami z opowiadań powędrowało:
Już od dawna wiedziałam, że nie będę całe życia przerzucać papierów w Ministerstwie czy też machać różdżką dla jakiejś ważnej osobistości – żadne ze stanowisk, na których chętnie widziałaby mnie mama, nie było dla mnie dobre.
Czasami miałam ochotę ich pobić za to, że oboje ryzykują życie, w czasie kiedy mają potomków. Nie przekonywały mnie ich wyjaśnienia, że chcą wywalczyć dla córek lepszy świat. Co to za lepszy świat, kiedy nie ma się rodziców.
A teraz, żeby nie było tak milusio i żeby Ci przypomnieć, jaka ze mnie zołza, trochę uwag krytycznych. Z zabiegów kosmetycznych - akapity skaczą Ci jak wielkanocne zajączki. Nie używaj do tego tabulatora, tylko ustaw sobie pierwszy wiersz na 0,7-0,8 centymetra, i wtedy wszystko będzie równiutko :)
Dużo literówek. Trochę za dużo, jak na Ciebie.
I ostatnie - trochę kanciaste opisy. Może to trochę przez to, że dawno nie pisałaś (?) i musisz wskoczyć na swój tor, ale momentami tworzą się trochę mętne zdania. Nie bierz tego zbytnio do siebie, masz przekichane, bo ustawiłam Ci czytelniczą poprzeczkę bardzo wysoko, bo zawsze byłaś jedną z najlepszych :D
Niekoniecznie mnie zresztą nauka interesowała – wolałam zrobić na złość rodzicom, niż mieć prestiżową, dobrze płatną pracę – nigdy zresztą nie zależało na pracy zawodowej. - Powtórzenie. Jak dla mnie może zostać, bo ja tam wolę, żeby coś się powtórzyło, niż jak ktoś używa dziwnych zamienników, ale jednak - to powtórzenie, więc pokazuję, że jest :)
OdpowiedzUsuń... przestałam dzięki temu tak często patrzeć w stronę stoły Gryfonów... - Literówka.
Już od dawna wiedziałam, że nie będę całe życia przerzucać papierów w Ministerstwie czy też machać różdżką dla jakiejś ważnej osobistości... - To ile ona miała tych żyć? x) Fajowo to wyszło, ale to chyba jednak literówka, prawda?
Nie miałam też zamiaru przystępować do Zakonu Feniksa, chociaż niektórzy szkolni przyjaciele i Albus Dumbledore wielokrotnie proponowali mi przystąpienie do niego. - Powtórzenie, tym razem już trochę bardziej uwierające.
Rozłożyło szeroko ręce i chwytało a objęcia każdego, kto obdarzył je uśmiechem. - Literówka.
Musiałam powiem odrzucić kołdrę, przy czym zatrzęsłam się z zimna, gdy owiało mnie chłodne, październikowe powietrze. - Literówka.
Miała lekko zaróżowione od zimna policzki o naelektryzowane włosy, unoszące się w zabawny sposób dookoła jej twarzy. - Literówka.
Wylądowały na szklanej powierzchni ławy z cichym stuknięciem, odwracając się od razu uchami w naszą stronę. - A nie uszami?
Nie chce dać za wygraną i ciągle namawia nas, żebyśmy wysłali je do szkoły w stanach. - Czy stanach nie powinno być napisane z wielkiej litery?
Za pierwszym razem uznałam, że przekomarza się ze mną i zachichotałam, ale minę miała bardzo poważną i za chwilę uśmiech zszedł mi z twarzy, ustępując miejsce zakłopotaniu. - Za chwilę według mnie sugeruje wprowadzenie czasu przyszłego, wiesz, za chwilę coś zrobię. Tu by mi bardziej pasowało po chwili. I znowu literówka.
Widok rozjaśnionej twarzy przyjaciółki poprawiła mi humor. - Widok jest rodzaju męskiego, a to on poprawił jej humor, nie bezpośrednio przyjaciółka, więc powinno być poprawił.
Lecę do drugiego, może znajdę Chada.
I wywalcie mi tego mugola.
Ściskam
Czekam na jeszcze!Ale zanim co, chciałabym cię zaprosić na swojego bloga http://krucha-sprawa.blogspot.com/2013/03/na-dzien-dobry.html Jest tam tylko wstępniak, ale niedługo zamieszczę prolog. Przydałaby się jakaś konstruktywna krytyka, dlatego wpadaj! :)
OdpowiedzUsuń