sobota, 25 stycznia 2014

trzeci

OTO I ON.
Wiele przeszedł, zważcie, czytając. Nie jestem do końca pewna, czy powinien pojawiać się w tej formie, ale pal sześć. Mimo wszystko jestem jako tako z niego zadowolona, zważywszy zwłaszcza na warunki, w jakich powstawał.
Paskudzie, za bicie mnie. Bez Ciebie nie byłoby go tutaj z nami!
Smacznego.
rozdział trzeci
jeśli to przypadkowi ludzie w przypadkowych miejscach, to ja jestem święta
nie było czasu na świętowanie tego, że Chad i ja zostaliśmy przyjęci do drużyny. Zdobyliśmy się tylko na wymianę smutnych uśmiechów, gdy ogłoszono wyniki naboru. Cieszyłam się z naszego sukcesu, ale serce miałam ściśnięte; nie potrafiłabym triumfować.
            Następnego dnia długo zwlekałam. Włożyłam czarną sukienkę, upięłam włosy i długo stałam w łazience, wpatrując się w swoje odbicie w lustrze, nie mogąc się pogodzić z tym, że nasz przyjaciel ze szkolnej drużyny, Matt Livsky nie żyje i niebawem odbędzie się jego pogrzeb. Ostatnie pożegnanie.
            Czas uciekał i wiedziałam, że muszę wziąć się w garść. Nie mogliśmy się spóźnić. Nie mogliśmy nie przyjść. Musieliśmy tam być.
            Spodziewałam się, że Chad będzie już na mnie czekał, ale nie było go w salonie. Znalazłam go w sypialni.
            Siedział na łóżku z twarzą schowaną w dłoniach. Stanęłam w drzwiach, przypatrując mu się ze smutkiem.
            – Chad? – spytałam, ledwo mówiąc, bo gardło miałam ściśnięte. Nie podniósł głowy ani nie poruszył się, więc przeszłam przez pokój by usiąść obok niego. Położyłam dłoń na jego ramieniu i ścisnęłam je pokrzepiająco, chociaż wiedziałam, że było to marne pocieszenie w obliczu jego straty. Naszej wspólnej straty.
            Chad wziął moją dłoń ze swojego ramienia i zamknął ją w swoich, podnosząc na mnie wzrok. Nigdy przedtem nie widziałam, żeby płakał. Nigdy.
            Dotknęłam wierzchem dłoni jego czoła i przesunęłam nią po jego skroni, a potem po powiekach. Poruszył się, by na chwilę zamknąć mnie w ciasnym uścisku, a potem wstać. Wyciągnął w moją stronę dłoń. Nie mogliśmy się spóźnić.
            Ceremonia była skromna i uczestniczyli w niej tylko najbliżsi. Rodzice Matta, jego żona, Dolph, jego dziadek i przyjaciele: ja, Chad i Marcus. To najprawdopodobniej było najtrudniejsze wydarzenie w moim życiu. Żaden mecz, żaden nabór, ani żaden z moich przypadków nawet się z tym nie równał. Dla nas wszystkich było to pierwsze uderzenie wojny. Trafiło nas prosto w twarz, prosto między oczy. Nie płakałam tylko dlatego, że wciąż nie rozumiałam, co się dzieje, gdy patrzyłam na zamykaną trumnę, ze wszystkich sił zaciskając rękę na dłoni Chada.
            Najtrudniej było patrzeć w oczy Dolph. Była dzielna, uśmiechała się do nas smutno, dziękując za przyjście, a ja mogłam sobie tylko wyobrażać, ile kosztuje ją ten uśmiech i podziwiałam ją za to, że jest tak silna. Właśnie Dolphine, o której zawsze myślałam, że jest najdelikatniejszą, najbardziej kruchą istotą z nas wszystkich.
            Wiedziałam, że tak należało, ale czułam się potwornie, zmuszona mówić rodzicom Matta, jakim dobrym był człowiekiem. Wszystko było prawdą, ale miałam wrażenie, że ci ludzie woleliby tego nie słuchać, że woleliby zostać sami, we dwójkę, we dwójkę opłakiwać jedynego syna, który został im odebrany zbyt wcześnie.
            Nie podeszłam nawet do dziadka Matta. Pamiętam, gdy mówił nam kiedyś, że wywarł największy wpływ na to, jakim był człowiekiem. Bałam się spojrzeć mu w oczy.
            Marcus pożegnał się pierwszy. Było mu równie trudno, co nam, ale on był w tym sam. Ja miałam Chada, a on miał mnie. Pożegnaliśmy się jako drudzy i w milczeniu opuściliśmy rodzinę, wolnym krokiem podążając przez alejkę cmentarza.
            Wiele słów cisnęło mi się na usta, ale żadne nie chciało zostać wymówione. Widziałam jednak w spojrzeniu Chada, że wie, co mam na myśli i że czuje to samo.
            Nie przeżyłabym, gdyby to on dziś leżał w trumnie.

*
nie odzywaliśmy się do siebie w drodze do brudnego zaułka jednej z Londyńskich ulic, naprzeciwko budynku redakcji. O czym zresztą mielibyśmy rozmawiać? Nie widzieliśmy się od bardzo dawna, a przy naszym ostatnim spotkaniu nie byłam dla niego zbyt miła. Przypomniawszy je sobie, zmieszałam się odrobinę, ale nie na tyle, by oceniające spojrzenie, jakim obdarzył mnie chwilę później, zbiło mnie z tropu. Kiedyś by zbiło. Dziś już nie.
            – Tutaj – powiedział, wskazując odnogę ulicy, wciskającą się pomiędzy dwa budynki. Był tam tylko trzepak i dwa kontenery na śmieci. Syriusz ruszył przodem, omijając trzepak, a ja poszłam tuż za nim. – Mamy jeszcze minutę i czterdzieści sekund – rzucił, odwracając się przez ramię, by na mnie spojrzeć. Podchwyciłam jego spojrzenie i skinęłam głową.
            Przystanął przy jednym z kontenerów i odwrócił się do mnie przodem. Wyglądał, jakby silił się na nonszalancję, bardzo nie chcąc, by było widać po nim jego faktyczny stan. Nie dałam się nabrać, ale nie miałam też zamiaru przeszkodzić mu w tym udawaniu ani dać po sobie poznać, że jego zasłona dymna nie działa. To nawet nie była moja sprawa, prawda? Sama bym pewnie zachowała się podobnie, gdyby starczyło mi na to siły. Wypiłam jednak dziś za mało kawy, żeby mogło się to udać.
            Przystanęłam koło niego. Rzucił mi przeciągłe spojrzenie, które zignorowałam, wpatrując się w nasze stopy, oparta bokiem o kontener na śmieci, zbyt udręczona i senna, żeby stać prosto. Odliczałam w myślach czas pozostały do podróży świstoklikiem.
            – McDolle?
            Powoli przeniosłam pytający wzrok na Syriusza.
            – Przykro mi. Słyszałem, co się wydarzyło i… przykro mi.
            Przełknęłam ślinę.
            – Wszyscy słyszeli.
            Pewnie elegancko byłoby podziękować. Zapewnić, jak bardzo uwierzyłam we współczucie. Udawać, że jestem wdzięczna. Ale za cholerę nie byłam, za cholerę nie wierzyłam. Nawet pomimo jego wyrazu twarzy i oczu. I ile razy można było wciąż i wciąż słuchać tego samego, przytakiwać i zmuszać się do smutnego uśmiechu?
            Więc odwróciłam tylko wzrok.
            – Czterdzieści sekund – powiedział.
            Chyba zrozumiał.

            Wyrwani z londyńskiej uliczki, zostaliśmy wyrzuceni w środku lasu. Nie zdołałam utrzymać równowagi i ze stęknięciem zaskoczenia upadłam na kolana, w ostatniej chwili ratując się łokciami przed spotkaniem twarzą z szyszkami. Nie zdążyłam się podnieść; zanim wykonałam jakikolwiek ruch, Syriusz podciągnął mnie do góry, łapiąc mnie pod pachami. Stęknęłam znowu, gdy świat zawirował mi przed oczami od tej nagłej zmiany położenia i gdy stanęłam na nogach, zachwiałam się lekko. Wyciągnęłam szybko rękę, by się o coś oprzeć, trafiając na ramię Blacka, który złapał mnie mocno za łokieć.
            – Jesteś pewna, że możesz dziś pracować? – zapytał, wpatrując się we mnie z lekkim przestrachem, najwyraźniej przerażony wizją, że mogłabym teraz zemdleć, a on musiałby mnie ratować. Nie miałam jednak zamiaru mdleć, nie miał czym się martwić.
            – Oczywiście, że tak! – zawołałam dziarsko, wyszarpując rękę z jego uścisku z taką werwą, że się zatoczyłam; utrzymałam jednak równowagę i gestem zatrzymałam Syriusza, który już ruszał, by znowu mnie podtrzymać z mieszanką determinacji i irytacji odmalowanymi na twarzy. – Nic mi nie jest, widzisz? – Udowodniłam mu to przechodząc kilka kroków, starając się nie dać po sobie poznać, że czułam się, jakbym zaraz miała zwymiotować. To była dla mnie jednak szara codzienność podróży świastoklikami, nic niezwykłego.
            – Jeszcze raz i cię stąd zabieram – rzucił Syriusz. Mój pokaz sił nie zrobił na nim wielkiego wrażenia. Zacisnęłam wargi, ostentacyjnie odwracając głowę w drugą stronę.
            – Staram się wykonać swoją pracę, Black – przypomniałam mu.
            – Ja też. W końcu mam cię chronić.
            – Przed śmierciożercami.
            Pewnie powinnam być mu wdzięczna za opiekę i tak dalej – zwłaszcza, że sama sobie bym nie pomogła, tyle uroku roztaczałam wokół siebie – ale przecież czuł się tylko zobligowany odgórnym poleceniem, prawda? Może i martwienia się o mój stan zdrowia nie obejmował jego zakres pracy, ale jednak tak właśnie w tym momencie to wyglądało: to było czysto służbowe spotkanie i nie było potrzeby, by Black zmuszał się do litościwego zachowania. Którego miałam dosyć, tak samo jak traktowania mnie jak kalekę, chociaż poniekąd sama doprowadzałam do tego, że ludzie tak mnie postrzegali. Ale przecież nie dążyłam do tego, żeby ludzie stali nade mną ze ścierką, spodziewając się, że zaraz się zapluję.
            Syriusz może nie miał ścierki, a ja się nie oplułam i wcale się na to nie zapowiadało, ale to i tak było irytujące.
            – Czy możemy iść? – spytałam ostro, równie ostre spojrzenie posyłając Blackowi, który przyglądał mi się w bardzo niekomfortowy dla mnie sposób.
            – Oczywiście.
            Odwrócił się na pięcie i ruszył, nie czekając na mnie. Podążyłam za nim, zachowując między nami odległość kilku kroków i wpatrując się zawzięcie w jego szerokie plecy. Miałam wrażenie, że znowu jesteśmy w Hogwarcie, a on znowu z bezczelną pewnością swojej władzy nade mną odprowadza mnie do Pokoju Wspólnego.
            Tyle tylko, że to było spotkanie służbowe i oboje byliśmy już dorośli.
            To zachowuj się jak dorosła, McDolle.
            Przyspieszyłam kroku, żeby się z nim zrównać. Jedno spojrzenie na jego twarz wystarczyło, by stwierdzić, że postanowienie zachowania pełnego profesjonalizmu mogło być trudne. Wydawało się, że dopiero teraz przypomniał sobie, że bardzo go irytuję, ale mimo to wyglądał na trochę rozbawionego. Skomentowałam jego spojrzenie uniesieniem brwi. Odpowiedział tym samym i odwrócił wzrok.
            Też spojrzałam przed siebie, akurat po to, by dostrzec powoli wyłaniający się spomiędzy drzew zarys sporego namiotu, prawdopodobnie należącego do Znikaczy z Grantham albo Złotych z Dover. Po kilku chwilach dostrzegłam też drugi namiot drużynowy i namiot sędziowski, a także kłębiących się wokół nich ludzi.
            Nie było ich tylu, ile bywało, zanim świat czarodziei opanowała panika. Nie było wielkiego pola namiotowego, jakie zazwyczaj widywało się podczas rozgrywek mistrzostw Anglii. Jak zauważyłam, gdy w końcu wyszliśmy z Syriuszem na niewielką, udeptaną polankę, kibiców była garstka, zdecydowanie przeważali ich przedstawiciele prasy, tacy jak ja, aurorzy i pracownicy Departamentu Magicznych Gier i Sportów. Ci ostatni stali w grupce nieopodal namiotu sędziowskiego, rozmawiając. Gdy moje spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem jednego z nich, jęknęłam głucho, starając się dyskretnie schować za zupełnie zdezorientowanym Blackiem. Było już jednak za późno.
            – Kogo ja widzę, Cecilly McDolle! – usłyszałam tubalny głos i odwróciłam się w stronę Harlana Walpole’a, wpatrującego się we mnie z bardzo szerokim i bardzo sztucznym uśmiechem. Syriusz też obrócił się w jego stronę, doszczętnie już niszcząc moją kryjówkę i spojrzał na mnie pytająco.
            – Harlan! – mruknęłam niechętnie, ignorując Blacka i starając się uśmiechnąć. – Jak miło cię widzieć.
            Zapewne byłam bardzo przekonująca, ale to i tak nie miało znaczenia, w końcu Walpole najpewniej cieszył się na mój widok tak samo, jak i ja na jego. Był postawnym mężczyzną z siwiejącymi na skroniach, przerzedzonymi na czubku głowy włosami, który z twarzy przypominał rybę, zwłaszcza z tym uśmiechem.
            – Nie wiedziałem, że robisz w prasie, umówiłbym się z tobą na wywiad. – W tym momencie zaśmiał się ze swojego żartu, a ja tylko pokiwałam głową. – Dla kogo piszesz? Dla Świstoklika czy Niedzielnego Znicza?
            – Dla Czarownicy – powiedziałam, od razu odsuwając się przed falą uderzeniową jego gromkiego śmiechu, w którym wybrzmiewała ledwo uchwytna nuta złośliwości. Uśmiechnęłam się uprzejmie, udając, że to faktycznie zabawne, że była zawodniczka quidditcha, której Walpole nigdy nie lubił i bardzo nie chciał widzieć w sponsorowanej przez siebie drużynie, pisze dla tak nieprofesjonalnej gazety. Rzeczywiście zabawne. – A co się stało, że postanowiłeś przenieść się do Ministerstwa? – spytałam uprzejmie, doskonale przewidując moment, w którym jego uśmiech zrzednie. Pamiętam ten szał w mediach, gdy rozniosła się wieść, że Walpole ponoć zaangażowany był w pranie brudnych galeonów i w wyniku jakiegoś przekrętu stracił cały majątek. Tylko dzięki braku dowodom nie został ukarany i udało mu się uzyskać posadę w Ministerstwie. Clarity obsmarowała go w artykule specjalnie dla mnie.
            – Długa historia. – Harlan machnął ręką, a jego rybia twarz się zaczerwieniła. Uśmiechnęłam się triumfalnie, a Walpole zechciał chyba odbić piłeczkę i zmienił temat.
            – A kim jest ten młodzieniec? To przecież nie jest twój narzeczony. – Zaśmiał się znowu tubalnie.
            – Nie, ten młodzieniec to Syriusz Black, mój dawny znajomy i dzisiejsza ochrona. Syriuszu, to jest Harlan Walpole – powiedziałam przenosząc spojrzenie na samego zainteresowanego, by nie pokazywać Walpole’owi, że trafił w czuły punkt. Wyglądało na to, że początkowo zdezorientowany Black przestał się przejmować zajściem i rozglądał się wokół; dopiero na dźwięk swojego imienia ponownie zwrócił na nas uwagę i uścisnął wyciągniętą rękę urzędnika. Z zadowoleniem patrzyłam, jak tamten rozciera sobie później dyskretnie rękę, ze swoim typowym, rybim uśmiechem. – No cóż, musimy iść, trzymaj się, Harlan.
            Zanim Walpole zdążył mi odpowiedzieć, chwyciłam Blacka za rękaw i odciągnęłam go z daleka od tamtego miejsca, oddychając z ulgą i mamrocząc pod nosem wyzwiska pod adresem Harlana.
            – Czarujący. To ten od przekrętów, o którym jakiś czas temu było w Proroku? – spytał Syriusz, wpatrując się w oddalającą się sylwetkę w kształcie bardzo dorodnej gruszki.
            – Taa – mruknęłam, wciąż go za sobą ciągnąc, jakby był kimś innym, niż moim ochroniarzem. Odetchnęłam głęboko. Wiedziałam, że wyjście w teren nie będzie zbyt radosnym wydarzeniem. Pomijając nawet niechęć do postawienia nogi na stadionie. Poczułam, że mdłości po podróży świstoklikiem, o których zapomniałam podczas marszu, powróciły ze zdwojoną siłą. Oparłam się plecami o drzewo, oddychając łapczywie z zamkniętymi oczami.
            – McDolle? – to Syriusz. Nie zareagowałam, mając wrażenie, że gdy tylko otworzę usta, wydobędzie się z nich coś więcej, niż kilka słów. – Zzieleniałaś – dodał i czułam, że taksuje mnie spojrzeniem, ale wciąż nie otwierałam oczu. – Dobrze się czujesz? Chyba jesteś chora.
            Owszem, byłam chora, byłam chora na strach. To była moja choroba, którą tłumiłam w sobie przez cały poranek, tak, jak nauczyłam się robić odkąd pracowałam w gazecie. Moje wysiłki z pełną świadomością zniweczył Walpole, przypominając mi, dlaczego pracuję w gazecie, dlaczego trzymam się biurka i zmuszam Ernesta, by zlecał mi artykuły o sprzęcie miotlarskim, jego konserwacji, technicznych nowinkach i równie nudnych rzeczach, dlaczego od dłuższego czasu szerokim łukiem omijałam życie, dlaczego przysięgłam, że nigdy więcej nie wsiądę na miotłę, chociaż wszyscy przekonywali mnie, że powinnam grać, że to moje powołanie, że muszę wrócić do drużyny albo nawet proponowali mi kontakty do wykwalifikowanych ludzi, mających pomóc mi przezwyciężyć traumę.
            Otworzyłam oczy, bo pod powiekami zaczęły przewijać się obrazy, twarze, błyski, popłoch. Natrafiłam spojrzeniem na Walpole’a, który patrzył w moją stronę z satysfakcją, a gdy podchwycił mój wzrok, uśmiechnął się upiornie. Nie musiał już w końcu przed nikim udawać.
            – McDolle? – ponowił próbę Syriusz, zwracając na siebie moją uwagę. Wyglądał dziwnie. Widziałam już u niego taki wyraz twarzy, ale na mnie nigdy nie patrzył.
            – To zły znak, że on tutaj jest – powiedziałam, gdy w końcu odzyskałam zdolność mówienia, uświadamiając sobie to dopiero z tą chwilą.
            – Kto? Walpole? – Postawa Syriusza się zmieniła. Napiął się cały, naprężył jak struna, wyczuwając chyba to, co chciałam przez to powiedzieć. Jakbym myślami przelała na niego swoje złe przeczucie, ściskające mój żołądek. Wyglądał jak zwierzę gotowe do skoku. Pokiwałam głową. Mimowolnie też napięłam wszystkie mięśnie.
            Później, gdy o tym myślałam, miałam wrażenie, że wyczułam wcześniej, że to się stanie. Że nie sam widok Harlana wywołał we mnie niepokój, tylko coś nieokreślonego, zakorzenionego we mnie i niemożliwego do zidentyfikowania, jakby coś więcej, niż zwyczajne przeczucie. Uruchomiło się kilka chwil przed intuicją Blacka. Kilka długich chwil wpatrywał się we mnie ze zmarszczonymi brwiami, napięty, zaalarmowany, ale wciąż nierozumiejący.
            Skuliłam się i zasłoniłam rękami na sekundę przed tym, jak rozbłysło światło, na chwilę przed tym, jak eksplozja zatrzęsła ziemią, na kilka kolejnych chwil przed tym, jak Syriusz doskoczył do mnie, by zaklęciem osłonić nas oboje przed lecącymi ze wszystkich stron kawałkami rozdartego na strzępy drzewa. Nie krzyknęłam tylko dlatego, że zabrakło mi powietrza w płucach, gdy siła odrzutu przycisnęła mnie do drzewa.
            Przez chwilę było cicho, a później kilka krzyków, dużo, dużo światła, szarpnięcie, przez które nagle znalazłam się na kolanach, zbyt zaskoczona, kolejne krzyki, niektóre daleko, niektóre blisko, świst, łomot, krzyki. Kolejna eksplozja przewróciła mnie znowu na kolana, bo ktoś, pewnie Syriusz, starał się mnie podnieść, krzyk, tym razem na pewno blisko. Nie potrafiłam rozróżnić słów, obraz zlewał się w kolorowe, świecące plamy, wybuchające zielenią, czerwienią, bielą i purpurą. Szarpnięcia raz po raz.  Świsty, krzyki, niektóre daleko, niektóre blisko, ale jednocześnie wszystkie docierające do moich uszu z odległości kilku wymiarów. Raz uświadomiłam sobie, że leżę z twarzą w na poły wydeptanej trawie, przy kolejnym przebłysku świadomości klęczałam, potem znowu leżałam, ale na plecach, a nade mną przelatywały rozbłyski, a nade mą ktoś się pochylał, a pod sobą czułam jeszcze kogoś innego. Znowu krzyk, blisko. „Szybko”, „McDolle”, „kurwa”, „drętwota”, tylko takie słowa udało mi się rozróżnić, ale wiedziałam, że to nie były wszystkie. Ten ktoś pode mną był zimny i sztywny, a w kolejnych krzykach usłyszałam swój własny. Znów stałam, a potem znów rozbłysły barwy, wirujące i wszechobecne, tym razem zupełnie inne. Barwy zniknęły i nagle było przyjemnie ciepło.
            Wiedziałam, że leżę, że leżę na czymś twardym, co nie było trawą ani udeptaną ziemią. Dźwięki zniknęły, teraz już w ogóle nic nie słyszałam. Mrugnęłam kilka razy oczami i zdałam sobie sprawę, że to, co widzę, to pochylający się nade mną Syriusz.
            – Zostań tu. Wracam tam.
            Zniknął. A ja, bardzo powoli budząc swoją świadomość, starałam się podnieść, ale nie miałam siły, przeczołgałam się kilka metrów, dopiero teraz zauważając, że czołgam się po podłodze, że jestem w budynku. A potem jęknęłam i zwymiotowałam. I dalej już nie pamiętam.


było mi ciepło i przyjemnie, i pierwszy raz od bardzo dawna czułam się zrelaksowana i wyspana. Nic i nikt mnie też nie obudziło i gdy otworzyłam oczy, po kilku minutach wylegiwania się w cieple, słońce zalewało pomieszczenie.
            Ale to pomieszczenie nie było moim pokojem.
            Podniosłam się gwałtownie do siadu, a głowa zapulsowała bólem. Przyzwyczaiłam się do takich pobudek, więc przymrużyłam tylko oczy, rozglądając się dookoła. Nigdy wcześniej nie widziałam tego miejsca. Pokój nie był bardzo duży, wystarczająco, by zmieścić w sobie szerokie łóżko, biurko i stojące przy nim najprostsze drewniane krzesło, szafkę nocną i sporą szafę, która była najładniejszym i jednocześnie najpewniej najstarszym meblem w pomieszczeniu, a także stertę walających się wszędzie ubrań, papierów, drobnych przedmiotów, pojedynczych monet i książek. To mógłby być mój pokój – wyglądał podobnie – ale nie, nie był.
            Przez minutę lub dwie siedziałam, rozglądając się bez zrozumienia, kiedy przypomniałam sobie, co się stało. Żółć podeszła mi do gardła, ale przełknęłam ją. Odrzuciłam kołdrę, którą byłam nakryta. Wciąż miałam na sobie ubranie, które wczoraj – o ile to było wczoraj – włożyłam na siebie do pracy, było jednak wymięte, ubrudzone ziemią i trawą.
            Podniosłam się. Powoli, omijając wszystkie przedmioty znajdujące się na ziemi, wyszłam z pokoju. Znalazłam się w krótkim, ciemnym korytarzyku, na który światło wlewało się tylko przez uchylone drzwi naprzeciwko mnie. Zajrzałam przez szparę.
            Za drzwiami znajdował się salon, a w nim, na zapadniętej, musztardowo żółtej kanapie siedział Syriusz Black, z zaciętym wyrazem twarzy wpatrujący się w coś, czego nie mogłam dostrzec ze swojej perspektywy. Podniósł wzrok natychmiast, gdy delikatnie pchnęłam drzwi, poszerzając szparę na tyle, by móc wślizgnąć się do środka i spojrzeć na niego z mieszanką zawstydzenia, obawy i pytania. Jego mieszanką było zmęczenie, pewien rodzaj zrezygnowanej irytacji i zmartwienie.
            – Obudziłaś się – stwierdził. Głos miał zachrypnięty. Wyglądał, jakby czuwał przez cały czas, kiedy ja spałam. Podejrzewałam, że tak właśnie było. Kiedy już skończył walczyć. – Jak się czujesz?
            Moja mina wystarczyła mu za odpowiedź. Żołądek skręcał mi się raz po raz, głowa pulsowała bólem, a w ustach miałam nieprzyjemny, kwaśny smak. Marzyłam o tym, by wrócić do swojego mieszkania, umyć zęby, położyć się w swoim własnym łóżku i patrzeć w sufit, dopóki nie uda mi się zasnąć. A potem wybudzić się z koszmaru, znów popatrzeć w sufit, znów zasnąć i znów popatrzeć. Tymczasem nie mogłam ruszyć się z miejsca i oderwać oczu od Syriusza.
            Przez chwilę panowała cisza. Nie potrafiłam zdobyć się na zadanie pytań, które chodziły mi po głowie, co zaś chodziło po głowie Blacka, nie miałam pojęcia.
            Zamknęłam za sobą drzwi do salonu i przeszłam kilka kroków.
            – Wrócę już do domu. Chyba już skończyła się twoja służba, co? – mruknęłam. – Nie będę dłużej zawracać ci głowy.
            – McDolle, zanim wyjdziesz… mam do ciebie pytanie. – Trochę przestraszył mnie jego wyraz twarzy. Wyglądał, jakby coś podejrzewał. Nie miałam pojęcia co, ale raczej dotyczyło mnie.
            – Tak? – zachęciłam go słabo.
            Przez chwilę milczał, jakby układając sobie swoje pytanie w głowie, zanim mi je zada. Patrzyłam na niego wyczekująco, spodziewając się, że zaraz oskarży mnie o współorganizację tamtego ataku, współdziałanie ze śmierciożercami, bycie na usługach Voldemorta. To nie byłby pierwszy raz, kiedy ktoś zarzucałby mi coś takiego. W końcu byłam tą osobą, która zawzięcie odmawiała walki przeciw czarnoksiężnikowi.
            – Skąd wiedziałaś, że to się wydarzy?
            Zbił mnie tym z tropu. Spojrzałam na niego ze zdziwieniem.
            – Skąd ci przyszło do głowy, że wiedziałam?
            Cofnęłam się przed jego ostrym spojrzeniem. Nie zorientowałam się, co ma zamiar zrobić, gdy podszedł do mnie i brutalnie szarpnął mnie za lewe ramię, podciągając rękaw. Przez chwilę patrzył w moje blade przedramię ze zdziwieniem, gdy jego obliczenia okazały się błędne.
            Wyrwałam swoją rękę i zanim pomyślałam o tym, co chcę zrobić, głowa Blacka odskoczyła na bok z ogłuszającym plaśnięciem, a wnętrze dłoni aż mnie zapiekło. Nie żałowałam czerwonego śladu na jego arystokratycznej, nadętej twarzy.
            – Sądzisz, że gdybym była w to zamieszana, byłabym tam dzisiaj? I co, wyobrażałeś sobie, że mogłam z zimną krwią doprowadzić do tego, że kilkoro moich najbliższych gnije teraz pod ziemią? – spytałam ostro. Nie odpowiedział. Odwróciłam się na pięcie i zaklęłam. Naturalnie, nie mogłam się stamtąd teleportować. Znalazłam wzrokiem drzwi i ruszyłam w ich stronę.
            – McDolle, poczekaj. – Syriusz dopiero teraz obudził się z szoku i złapał mnie za ramię. Gdy odwróciłam się w jego stronę bojowniczo, strącając jego dłoń, cofnął się o krok, a ja patrzyłam na to z niemałą satysfakcją. – Przepraszam. Dobrze? Przepraszam.
            Splotłam ramiona na piersi i odwróciłam wzrok. Wciąż byłam wściekła. Przed oczami miałam obrazy: twarze, błyski popłoch, a na samą myśl, że ja mogłabym celowo do tego doprowadzić, poczułam smak żółci w gardle i kolejny przypływ wściekłości, że wysnuł taki wniosek.
            – Pierdol się, Black – mruknęłam zawzięcie. Odwróciłam się i znów zaczęłam iść w stronę drzwi. Usłyszałam, że przeklina. Zagrodził mi drogę.
            – Cecilly, przepraszam. Posłuchaj mnie! – Zatrzymałam się w pół kroku wykonanego po to, by go wyminąć mi podniosłam na niego wzrok. Wciąż kręciło mi się w głowie od złości, ale w jego spojrzeniu, w tych stalowoszarych oczach, było coś szczerego. Odwróciłam od niego wzrok, ale nie próbowałam już uciekać. – Czasy są niebezpieczne, nie można ufać nikomu, a pamiętasz chyba, jak ostatnio zbyłaś propozycję od Zakonu.
            Pokiwałam krótko głową.
            – Wezwałem Dumbledore’a.
            – Co zrobiłeś? – spytałam ostro, podnosząc na niego wzrok. Nie dał zbić się z tropu.
            – Wezwałem Dumbledore’a. Porozmawiaj z nim. Mam wrażenie, że możesz wiedzieć więcej, niż ci się wydaje. Może będziesz w stanie pomóc Zakonowi, nawet jeśli nie chcesz do niego wstępować. Nikt nie będzie cię zmuszał.
            Westchnęłam głęboko, przykładając dłoń do czoła. Miałam dosyć, chciałam wrócić do siebie i kontynuować swoją wegetację.
           – Dobrze. Porozmawiam z nim – powiedziałam mimo to i nienawidziłam się za to.
     – Świetnie. – W głosie Syriusza wybrzmiewał uśmiech samozadowolenia, który, jak podejrzewałam, wykwitł mu na ustach, ale zamiast na niego, patrzyłam pod nogi. – Za chwilę będzie tu też Clarity. Jest bardzo zmartwiona. Przyniesie ci jakieś ubrania z twojego mieszkania. Pewnie chcesz się umyć? Łazienka jest tam.

___________________________________
libstery

Paskudzie zawdzięczamy nie tylko powyższe, ale i drobny bonus, bo nominowana zostałam przez nią do Libsterów! Czy jakkolwiek się to nazywa, przepraszam, ale nie jestem do końca na bieżąco.

1. W co zamieniłby się przed Tobą bogin?
To trudne pytanie. W wolne łącze internetowe? Lustro? Wagę?
Nie no, tak poważnie, to prawdopodobnie w zwłoki.

2. Co zobaczyłabyś w zwierciadle Ain Eingarp?
Zobaczyłabym siebie trochę szczuplejszą, w hipsterskich (nie oceniajcie mnie) ciuchach, z profesjonalną kamerą pod pachą, skryptem swojego autorstwa i sygnowaną moim nazwiskiem książką w dłoni, z dużą ilością swoich przyjaciół, dwunastoma kotami, sześcioma psami, fretką i świnką wietnamską. Gdzieś się by też przewinął Syriusz.

3. Jak myślisz, jaką postać miałby Twój patronus?
Rozważałam kozę, rozważałam lamę, ale chyba jednak byłoby to jakieś ptaszysko. Kruk brzmi fajnie, ale jednak jest chyba zbyt mądry, gołąb na pewno nie, bo jest troszeczkę głupawy... może jakaś jaskółka albo sowa. W każdym razie jakiś bardzo sympatyczny, radosny i towarzyski ptak.
O, już wiem, papuga!

4. Gdybyś mogła mieć na własność myślodsiewnię albo oko Szalonookiego, co byś wybrała?
Myślodsiewnię, bez dwóch zdań! Ja - osoba popadająca niekiedy w ekstremum analizy pewnych sytuacji, której często coś umyka albo trzeba powtarzać coś pięćdziesiąt razy, żeby zrozumiała, o co chodzi, bo często jest niepoczytalna - nie mogłabym odpowiedzieć inaczej.

5. Za który wątek/scenę w HP masz największy żal do Rowling?
Śmierć Freda i epilog ostatniej części.

6. Który z jej bohaterów w całym kanonie najbardziej przypadł Ci do gustu?
Pewnie się nie spodziewacie takiej odpowiedzi, ale taki jeden Syriusz Black. No i bliźniaki Weasley. I Hedwiga.

7. Który z Twoich bohaterów jest najbardziej do Ciebie podobny?
Ojojoj. Jeśli chodzi o to opowiadanie... chyba Chad, ale naprawdę trudno mi stwierdzić. 

8. Z czego czerpiesz najwięcej inspiracji? Jak się rodzą Twoje pomysły do pisania?
Z codzienności, z siebie, z innych ludzi, z pięknych widoków, pięknych zdjęć, pięknych książek i pięknej muzyki.

9. Twoje hobby poza pisaniem to…?
Kinematografia, spanie, filozofowanie, rysunek, śpiew, spanie, jedzenie, fotografia, czytanie, jedzenie i spanie.

10. I dla odmiany pytam o NAJGORSZĄ książkę, jaką czytałaś?
Jak to szło... chyba "Klątwa tygrysa", co w ogóle było! I chyba "Upadli" druga nosiła tytuł.

A że jestem leniwa oraz nie bardzo wiem, kogo mam klepać dalej, po prostu ponawiam pytania Megalomanki (nie będziesz zła, prawda, babciu?) i może na nie odpowiedzieć ktokolwiek, kto chce poczuć się klepnięty!

13.02.2017

A może by tak?

Statystyka

Obserwatorzy